piątek, 5 listopada 2010

Kiedy robić rewolucję? Jak lokalni liderzy pracują z pamięcią swoich miejscowośći

Są ich dziesiątki. Działają w miastach i wsiach, z których pochodzą albo w takich, które dopiero w pewnym momencie życia stały się ich domem. Przyglądają się otoczeniu, pukają do domów najstarszych mieszkańców, poznają historię dawnych sąsiadów – zarówno jej jasne, jak i ciemne karty. Lokalni animatorzy kultury, liderzy organizacji społecznych, pasjonaci, nauczyciele, społecznicy. Pytania, które zadają, są często trudne i niewygodne – szczególnie, jeśli dotyczą np. polsko-żydowskiej historii.

Debata o tym, jakie obciążenia i powinności niesie ze sobą praca z lokalną historią, zaczęła się być może jeszcze przed „Sąsiadami” Jana Tomasza Grossa. Kiedy w Towarzystwie Inicjatyw Twórczych „ę” wspólnie z Fundacją Batorego realizowaliśmy Program „dla Tolerancji”, poznaliśmy wielu lokalnych animatorów, którzy często od kilkunastu lat mozolnie dłubią w pamięci miejsc, w których żyją i pracują. U początku ich działań stoi zawsze coś innego: zasłyszana przy kuchennym stole historia o babce, ukrywającej w czasie wojny żydowską rodzinę, odnaleziony w gęstej trawie kirkut, który stał tam od lat, a który nagle zaczyna coś znaczyć i do czegoś odnosić, dom rodzinny, który zachował jeszcze ślady poprzednich mieszkańców. A czasem prościej – przeczytane opowiadanie, lekcja historii z lokalnym pasjonatem, zwykła ciekawość.

Nie ma też jednej, sprawdzonej metody pracy. Czasem udaje się wokół własnej pasji zebrać zgrany, silny zespół, innym razem pozostaje się w działaniu samotnym. Często zyskuje się status lokalnego „świra”. Z jednej strony skazuje to na pewne wyobcowanie, z drugiej – zyskuje się szerszy margines tego, o czym można mówić. Przesuwa się stopniowo granice tabu, wyciąga z dna pamięci „to, o czym się nie opowiada” i stopniowo oswaja z tym otoczenie. – Uważam, że ta łatka jest w pewien sposób nie do uniknięcia – mówi Anna Dąbrowska ze stowarzyszenia Homo Faber z Lublina. – Ludzie potrzebują określenia nowej dla siebie rzeczywistości. W Polsce działanie nadal nie jest czymś oczywistym – dodaje. W kontekście naruszania tabu to określenie może wybrzmieć pozytywnie – stwierdza Grzegorz Meisel ze Stowarzyszenia „Jerusza-Dziedzictwo” z Wodzisławia Śląskiego. - Świr to ktoś niekonwencjonalny w działaniu. Ma większe prawo naruszać środowiskowe tabu, może czuć się gospodarzem na swoim terenie i mówić dobitniej o tym, co wydarzyło się tam np. 60 lat temu.

Stopniowe zagłębianie się w lokalną historię pogłębia nie tylko wiedzę, ale i poczucie odpowiedzialności za ludzi: tych, którzy opowiadają i tych, których animatorzy próbują skłonić do słuchania, namówić na działanie, na zakrzątnięcie się wokół pamięci własnego podwórka. - Kiedy rozmawiamy z ludźmi, to nigdy nie jest sztuka dla sztuki. Każda rozmowa, każdy wywiad jest przeprowadzany z myślą o głębszym zajęciu się danym problemem. Najbardziej w naszej pracy pomaga wielogłos. Im jest szerszy, im bardziej wieloznaczny, tym mniej grozi nam jednoznaczna ocena – podkreśla Anna Dąbrowska. I dodaje: - Pracujemy w systemie, który nie bierze pod uwagę tylko nas samych. Pracując z lokalną historią, poruszamy się w przestrzeni zarówno faktów, jak i emocji. Trzeba zadać sobie pytanie o cel tych działań. Czy jest nim chęć wstrząśnięcia, zrobienia szumu , czy działamy dla realnej zmiany?

Zahaczamy tu o dylemat, z którym przychodzi zmierzyć się większości - jakich narzędzi użyć, żeby opowiedzieć niedopowiedzianą historię? - Lokalny lider bierze odpowiedzialność za wszystkie działania i ich efekty, ma więc z tego tytułu nieco większe prawa i możliwości, niż osoba z zewnątrz. W małych miasteczkach często robi się medialny nalot, bez znajomości konkretnej historii. Produkuje się bombę medialną i piętnuje. Pojawia się spektakularny efekt, ale obciążony większym bólem – zauważa Grzegorz Meisel. Dąbrowska: Często pracujemy w środowiskach niedowartościowanych i szum, wstrząs, do którego doprowadzamy, przynosi szkodę zarówno nam, jak i ludziom, których bezpośrednio dotyczy. Potrzebujemy w działaniu pewnej pokory, która pozwala nie ulegać ocenom. Oczywiście w skali ocen etycznych pewne zachowania i zdarzenia z historii są w oczywisty sposób złe lub dobre. Jednak szok, za którym nie stoi żadna praca edukacyjna, nie ma sensu. Grzegorz Meisel dodaje: - Z drugiej strony ten szok nie jest tak do końca zły. W szczególnych wypadkach potrzeba „ataku” po to, by lokalna społeczność przejrzała na oczy – podkreśla. I znów – kto decyduje o „szczególności” danego przypadku? Jakie kryteria są w tym wyborze pomocne? Atmosfera społeczna, kontekst polityczny, dotychczasowa praca w danym środowisku i jego „gotowość” na podjęcie coraz trudniejszych tematów czy odwrotnie, jak zauważa Meisel – stopień hipokryzji danego środowiska lokalnego, które wypiera i zaprzecza historii? Czemu tak się dzieje? - Czarne plamy w historii zawsze będą wypływały na wierzch. Chcielibyśmy wykrzyczeć światu o tym, co nas bulwersuje i boli. Z drugiej strony ten palec, który tak chętnie wyciągamy w tonie oskarżycielskim, jest wycelowany w ludzi, których czynów nie możemy już bezpośrednio osądzić. Najczęściej już nie żyją i to, co po nich zostało, to spuścizna dobrych i złych rzeczy, które zrobili. Zatem ten palec wędruje teraz w kierunku obecnych, ludzi, którzy pozostali i nie mają narzędzi, by oddzielić emocje od faktów. Dostarczamy im wiedzę, która ich blokuje – podkreśla Anna Dąbrowska. Przestrzeń tabu, obecna w danym miejscu, nigdy nie jest do końca nierozpoznana – zachowuje się w strzępkach opowieści, lokalnym języku. Nie jest tym samym, co niepamięć – to raczej pamięć wyparta, a przez to – powracająca w szczególnych momentach jak bumerang. Dąbrowska: - Niedopowiedziana trauma pozostaje w nas i pracuje. Powinniśmy dać sobie prawo do opowiedzenia historii do końca.

Ta opowieść zawsze będzie inna – inaczej pracuje się w miejscu, którego dawni mieszkańcy nie brali udziału w prześladowaniach żydowskich sąsiadów, inaczej w takich, w których dochodziło do czynnych aktów agresji z pogromem jako najskrajniejszym z przykładów. Inna jest pamięć miejsca, w którym Żydzi zniknęli niemal z dnia na dzień, wywiezieni do gett, jeszcze inna – takiego, które samo pełniło rolę getta. Reakcje, na jakie natrafiają animatorzy, wahają się od obojętności, przez zainteresowanie po agresję ze strony lokalnych środowisk. Trudno czasem przewidzieć, czy rodzic nie zabroni przychodzić dziecku na zajęcia, gdy usłyszy, że dotyczą one polsko-żydowskiej historii. Ta historia traktowana jest jako obca, a są przecież w Polsce i takie miejsca, gdzie o wciąż istniejące ślady po żydowskich sąsiadach troszczą się lokalne ośrodki kultury, urzędy gminy, mieszkańcy traktujący kirkut z szacunkiem równym cmentarzom innych wyznań. - Oskarżamy często za konkretne czyny, ale i za ich brak – za udawanie, że coś nigdy się nie wydarzyło. Ludzie często nie mają umiejętności radzenia sobie z historią, ze swoją historią. Patrząc na to z tego poziomu trudno się po nich spodziewać, że się tym zajmą – zauważa Anna Dąbrowska.

Lokalny animator daje impuls do działania. Pyta, czasem drażni, być może – prowokuje, ale dopóki podpiera swoje działania edukacją jest szansa, że społeczność, z która pracuje, będzie w stanie przepracować szok i wyleczyć przestrzeń, w której żyje, a tym samym siebie, z traumy . Grzegorz Meisel podkreśla, że ze swoją lokalną historią trzeba stawać twarzą w twarz. - Bez tego społeczeństwo nie poradzi sobie z rozwojem - dodaje. Zbigniew Wieczorek, nauczyciel w radomskim VI Liceum Ogólnokształcącym im. J. Kochanowskiego, który od lat opowiada swoim uczniom o żydowskim Radomiu, podkreśla:- Wydaje się, że obecne uspokojenie w zakresie polityki historycznej nie musi być przerywane kolejnymi wstrząsami, ponieważ czas na burze minął. Przyszedł moment na pracę u podstaw, spokojną robotę wśród przedstawicieli nowego pokolenia, generalnie ahistorycznego. Lokalnym środowiskom nie są potrzebne ogólnonarodowe wstrząsy, ale systematyczna pomoc prawna i finansowa w zakresie budowania więzów przyjaźni między Polakami i Żydami oraz utrwalania pamięci o Żydach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz